ZAPACH ŻURU I BIAŁEJ KIEŁBASY W ŚWIECIE, KTÓREGO JUŻ NIE MA- impresje o życiu
- Katarzyna Nowocin-Kowalczyk
- 20 kwi
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 23 kwi
19 kwietnia 2025
autor: Katarzyna Nowocin-Kowalczyk

Kiedy myślę, ‘Wielkanoc’, widzę wieś, której już nie ma i widzę babcię wyciągającą z wielkiego pieca, foremki z ciastami. To były serniki i ciasta drożdżowe. Nigdy nie zapomnę tamtego smaku. Babcia była mała, a łopata, którą wsadzała do tego chlebowego pieca, długa i wielka. Ileż siły było w tej drobnej kobiecie.
Pamiętam też dziadka krzątającego się po podwórku zagrody. Wszystko tu było zadbane i dopilnowane. Krowy, konie, trzoda chlewna, owce, króliki, a nawet ule z pszczołami. Były też kury, gęsi i kaczki. To był bardzo dobry gospodarz. Wciąż coś robił. Wciąż czymś był zajęty. Wszystko było obrządzone, wszystko dopilnowane. I dużo czytał. Był samoukiem. Jego wiedza na różne tematy, była doprawdy imponująca. Lubił się uczyć. Mnie też zachęcał do nauki. Często powtarzał: „Ucz się Kasiu, ucz. Czytaj książki.” Mówił, że wiedza jest bogactwem i daje niezależność. Szczególną wagę przykładał do historii. Mówił: „Bez znajomości historii, nie zrozumiesz teraźniejszości i łatwo będzie Cię oszukać.”
Moje dzieciństwo przypadało na lata 70-te XX wieku. Kiedy przyjeżdżaliśmy na Wielkanoc, dziadkowie zawsze przyjmowali nas z otwartymi ramionami. Cieszyli się. Na tę okazję, babcia zakładała odświętną bluzkę z okrągłym kołnierzykiem i długą spódnicę. Sama szyła swoje stroje i wśród sąsiadów, uchodziła za elegantkę. Jej długie włosy, wtedy jeszcze ciemne, zawsze były zaplecione w warkocz i upięte w wianuszek z tyłu głowy. Dziadkowie ciężko pracowali, a życie ich nie oszczędzało. Surowe życie tworzy silnych ludzi z wielkim sercem, chociaż czasami, pozornie widać coś innego. Byli bardzo pobożni. Modlili się do Boga i mieli w sobie dużo pokory. Żyli zgodnie z kalendarzem kościelnym, oddając bogu co boskie i cesarzowi, czyli państwu, co cesarskie.
Zaraz na powitanie, babcia pytała, czy jesteśmy głodni i zapraszała do stołu. Razem z moją młodszą siostrą i mamą, szłyśmy z babcią do domu. Tata z dziadkiem robili obchód gospodarki, przy okazji rozmawiając o polityce tak, aby niepożądane uszy nie słyszały.
Dom dziadków wyglądał podobnie jak domy sąsiadów. Parterowy, drewniany, prostokątny ze skośnym dachem. Sień, dwa pokoje, kuchnia z piecem na ogień i łazienka z wanną. W domu była już bieżąca woda. To był dom, który zbudował mój dziadek. Ale naprzeciwko, stał dom, który zbudował mój pradziadek, a może prapradziadek. Mały jednoizbowy z klepiskiem zamiast podłogi. Babcia używała go jako tzw. letniej kuchni.
W Wielką Sobotę, babcia robiła koszyczek. Nieduży, ale piękny. Nie pamiętam pisanek. Jajka były brązowe od cebuli. Zanim zostały ugotowane, razem z tatą, moja siostra i ja robiliśmy na nich rysunki, używając wosku. Nie były doskonałe, ale nasze. I to było coś, co robiliśmy razem. To był nasz czas. Dużo było przy tym śmiechu i żartów.
Był wtedy taki zwyczaj, że, przynosiło się koszyczki do domu jednego z sąsiadów. W gościnnym pokoju, stał długi stół przykryty białym obrusem i udekorowany wielkanocną palemką i wiosennymi kwiatami. Odświętnie ubrani ludzie zbierali się dookoła. Zwykle było tam dużo dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały się mojej siostrze i mnie. Wzbudzałyśmy zainteresowanie, bo nie byłyśmy stąd. Przyjechałyśmy z Warszawy. Mówiono o nas: miastowe dzieci.
O określonej godzinie przyjeżdżał ksiądz, modlił się z nami i wszystko święcił. Koszyczki, pokarm, ludzi i domostwo. Pamiętam, że w niektórych koszyczkach były piękne pisane jajka. Sztuka sama w sobie.
Rano, w Niedzielę Wielkanocną, tata zawoził wszystkich naszym samochodem, do kościoła. Pamiętam, że zawsze był tam tłok, a przed bramą stało mnóstwo wozów konnych. Dziwiło mnie wtedy, jak oni potrafią wyjechać spośród tego „parkingowego” zawirowania. Ludzie przyjeżdżali z kilku okolicznych wsi, ale miałam wrażenie, że wszyscy się tu znają. Witali się ze sobą, wymieniali uprzejmości i zagadywali. Najczęściej mężczyźni rozmawiali z mężczyznami, a kobiety z kobietami. „Miastowych”, takich jak my, którzy przyjechali na święta, łatwo było odróżnić od miejscowych. Pamiętam, że podobnie jak moja babcia, wiele kobiet okrywało się pięknymi, kolorowymi chustami.
Po powrocie z kościoła, było śniadanie wielkanocne. Proste jedzenie, ale smak, który trudno jest dzisiaj znaleźć. Wszystko, co znajdowało się na stole, zostało wychodowane w gospodarstwie moich dziadków. Bez konserwantów, bez wspomagaczy, bez chemii i bez zastrzyków. Przed każdymi świętami, dziadkowie zabijali świnię i sami robili z nich wędliny, kiełbasy i kaszanki. Pamiętam zapach żuru i białej kiełbasy. Zapach, którego już nie ma. A ten, który jest, jest już inny.
W Lany Poniedziałek, z samego rana, tata spryskiwał nas jakąś wodą kolońską. To był taki miastowy zwyczaj dla miastowych. Moja siostra i ja, miałyśmy małe jak cytryna, psikawki na wodę. Trochę oblewałyśmy dorosłych krzycząc Śmigus Dyngus, ale najbardziej lałyśmy tą wodą kury, które i tak niewiele sobie z tego robiły. Natomiast ówczesna wieś lała się wodą do woli. Chłopaki, często boso, biegali z wiadrami a roześmiane dziewczyny piszczały i uciekały. W tym czasie, starsi siedzieli przy stole, jedli, pili i debatowali. Czasem, ktoś z dorosłych wstawał od stołu i zabierał nas na spacer do pobliskiego lasu, aby rozprostować nogi i przywitać się z Wiosną.
Nie ma już tamtej wsi. Nie ma tamtego świata. Dziadek i babcia dawno odeszli za horyzont. Tata też do nich dołączył. Moje dzieci nie znają tamtego świata. Tamten świat jest tylko w moich wspomnieniach. Świat mojego dzieciństwa. Moja mama kontynuowała tradycje swoich rodziców i przekazywała je moim dzieciom, które, podobnie jak ja, Wielkanoc kojarzą właśnie z domem swojej babci.
©Katarzyna Nowocin-Kowalczyk
19 kwietnia 2024
******
czyta Katarzyna
Tak... tego świata już nie ma. Dziękuję za piękne wspomnienia. 💚💚💚
Piękne wspomnienia
Piękny opis, Pani Katarzyno. Mam podobne wspomnienia.